środa, 24 lipca 2013

Ono nic nie je!

Rodzice rozszerzający dietę dziecka metodą BLW często martwią się, czy ich dziecko je wystarczająco dużo. Porównują swoje dziecko, które w wieku 9 miesięcy jest niemal wyłącznie na piersi a stałe pokarmy tylko skubie, z dziećmi znajomych, które wsuwają już cały słoiczek na raz a mleko dostają jedynie dwa razy na dzień. Czy takie obawy są uzasadnione?

BLW różni się od standardowego wprowadzania stałych pokarmów do diety dziecka. Wynikają więc z tego pewne rozbieżności co do apetytu dzieci w późniejszych miesiącach.

1. Karmienie łyżeczką zwykle zaczyna się wcześniej, między 4. a 6. miesiącem życia. Niektórzy rodzice spieszą się z tym wybitnie i już 2,5-miesięcznym brzdącom podają pierwsze łyżeczki marchewki. Dziecko wcześniej zaczyna poznawać nowe dania i się nimi najadać, więc w późniejszych miesiącach zjada całą porcję i nie domaga się mleka. Dzieci BLW mają dietę rozszerzaną od ok. 6-7. miesiąca. Najpierw bawią się jedzeniem i go badają na wszelkie sposoby. Same muszą dojść do tego, że to co przed nimi leży jest jadalne i można sobie tym zapełnić brzuszek. To wymaga czasu i dopiero w wieku 9-12 miesięcy zaczynają zjadać wyraźnie więcej.

2. Rodzice szybko chcą zastępować mleczne posiłki zupkami i deserkami. Zależy im więc na tym, żeby dziecko zjadło jak najwięcej przecieru. W BLW zakłada się, że mleko jest podstawą pożywienia w całym pierwszym roku życia dziecka a inne pokarmy są uzupełniające (nie zastępujące). Pierwsze pół roku BLW to właściwie poznawanie jedzenia wszystkimi zmysłami. Dziecko nie bawi się przy jedzeniu. To jedzenie odbywa się niejako przy okazji zabawy. Absolutnie nie chodzi tu o to, żeby dziecko się najadło. Najada się mlekiem.

3. Kiedy rodzice karmią dziecko, chcą to zrobić jak najszybciej. Wiadomo, karmienie zabiera trochę czasu a tu jest wiele innych rzeczy do zrobienia. No i samemu też trzeba coś kiedyś zjeść. W BLW dziecko karmi się samo. Wiadomo, że odbywa się to wolniej i dłużej. Maluch musi przecież dojść do wprawy. Podnoszenie jedzenia z talerza, kierowanie go do ust i żucie to całkiem skomplikowane operacje dla niemowlaka. Czynności te wymagają skupienia, uwagi, koordynacji, sprawności manualnych i oralnych. To trwa, ale dzięki temu dziecko trenuje nie tylko otwieranie buzi i połykanie papki, ale wiele innych sprawności. A rodzice nie marnują czasu na karmienie malucha tylko w tym czasie jedzą swój ciepły obiad.

4. Karmione dzieci często bywają namawiane na jeszcze jedną łyżeczkę. Rodzice stosują przeróżne sztuczki typu lecący samolocik, albo karmienie przed telewizorem. Przez to może i faktycznie dziecko zje więcej, ale nie zrobi tego świadomie. Nie nauczy się właściwie rozpoznawać oznak głodu i sytości, co może się przyczynić w późniejszych latach do problemów z odżywianiem. W BLW maluch je tyle, ile chce i potrzebuje. Kończy posiłek, kiedy czuje się najedzony lub niezainteresowany danym daniem. Taka swoboda wyboru sprawia, że jedzenie staje się przyjemnością i służy zaspokajaniu głodu a nie opróżnianiu talerza za wszelką cenę.

5. Posiłki w słoiczkach i domowe przeciery są zwykle bardzo rozwodnione, więc wydaje się, że dziecko zjada dużo. W rzeczywistości jeśli maluch zje trochę tego co ma na stole i zapije wodą okazuje się, że porcja jest porównywalna z tym jakby zjadł słoiczek.

Baby-led weaning wymaga zaufania dziecku. To jest trudne, bo rodzice chcą się sprawdzić w swojej roli. Chcą by ich dziecko było właściwie odżywione i nie chorowało. Lobby koncernów słoiczkowych próbuje wmówić młodym matkom, że nie są one w stanie samodzielnie prawidłowo wykarmić swoich dzieci. I że tylko podając dania w słoiczkach można mieć pewność, że dieta dziecka jest właściwie skomponowana, różnorodna, w odpowiednich proporcjach i ilości. Drogie mamy, bądźcie bardziej pewne siebie i zaufajcie swoim dzieciom! To dziecko najlepiej wie, kiedy jest już najedzone a nie producent słoika, który Twojego malucha na oczy nie widział, ale wmawia Ci, że powinien zjeść 190 g a nie tylko 100 g albo po prostu różyczkę brokuła, kawałek mięsa i dwa gryzy ziemniaka popite kilkoma łykami wody. I to dziecko najlepiej wie, że w wieku 11 miesięcy potrzebuje jeszcze 6 porcji mleka na dzień a nie tylko dwie jak twierdzi ekspert żywienia dzieci zatrudniony w firmie słoiczkowej. 

Jeśli jesteś na początku przygody z BLW i martwisz się, że Twoje dziecko nic nie je, to chcę Ci powiedzieć, że ono je wystarczająco. Jeśli prawidłowo się rozwija, rośnie i przybiera na wadze, jest radosne i pełne energii to naprawdę nie ma powodów do obaw. A z każdym kolejnym miesiącem będzie jadło więcej, będzie na samą myśl o jedzeniu wołało "mniam mniaaaaaam!" i jeszcze Cię zaskoczy ilością zjedzonego dania a oczy wyjdą Ci z orbit jak poprosi o dokładkę. Gwarantuję!

Jeśli dziecko nie jest już niemowlakiem. Ma rok, półtora, dwa i zdarzają mu się okresy, kiedy mniej je, czasem częściej chce mleko. To też jest normalne! Dzieci rozwijają się skokowo i być może w tym czasie nie potrzebuje aż tak dużo kalorii. Może to też być spowodowane ząbkowaniem albo zdarzać się na początku choroby. Zwykle trwa dzień, kilka dni, czasem tygodni. Nie ma powodów do obaw! Czasem też dziecko, które dotąd wsuwało wszystko nagle odmawia większości potraw za to inne jadłoby cały czas. Związane jest to też z odkrywaniem siebie i wyrażaniem autonomii. Dziecko nie polega ślepo za mamą tylko samo wie, co lubi bardziej a co mu nie smakuje i nie boi się tego wyrażać. Bubinka właśnie jest na etapie pochłaniania owoców (szczególnie bananów i winogron) oraz chrupków kukurydzianych. Czasem domaga się jajka (albo kilku jajek) bądź innej potrawy a resztę ledwo skubnie albo w ogóle na nią nie spojrzy. To jest tymczasowe i to jest normalne. Tylko spokój nas może uratować. Dziecko nie może odczuć, że tak bardzo przejmujemy się ilością jedzenia, które ono zjada. To będzie dla niego znak, że jedzenie to karta przetargowa do spełniania oczekiwań rodziców wbrew sobie. A tak być nie może. Mamy jeść po to by żyć a nie żyć po to by jeść.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Matka matce wilkiem

Co jakiś czas na Facebooku pojawia się pytanie "Jak długo karmisz/karmiłaś swojego maluszka piersią?" zadawane przez jakiś fanpage o tematyce rodzicielskiej. Obserwując komentarze widzę wyraźny podział matek na kilka kategorii ze względu na długość karmienia.

1. "Świadome mamy butelkowe" - nie karmiły wcale, bo nie chciały. Albo karmiły bardzo krótko, wspominają to źle i odetchnęły z ulgą, kiedy przeszły na butelkę. Te mamy od razu dostają łatkę "wyrodnej matki" i czytają komentarze na swój temat w stylu: "Co z ciebie za matka! Jak możesz odmawiać dziecku tego co najlepsze?!"

2. "Matki współczucia godne" - karmiły krótko - od kilku tygodni do trzech miesięcy. Od razu się tłumaczą, że musiały mieć operację, brały leki, nie miały pokarmu, pokarm im zanikł, miały chudy pokarm, dziecko się nie najadało, dziecko się samo odstawiło itp. Do tego dołączają smutną emotikonkę i są łase na oznaki zrozumienia i współczucia.

3. "Matki idealne" - wpasowują się we wszelkie normy, standardy i ramy dobrego smaku. Karmią cztery miesiące, sześć, może dziewięć, góra rok. Tym matkom nikt nic nie przygada, bo nie ma się czego uczepić.

4. "Matki-karmicielki weteranki" - karmią ponad rok, dwa lata, dwa i pół. Lubią się przechwalać długością karmienia. Zwykle opiewają jego zalety i w ogóle cudowność. Choć są i takie, które się tłumaczą z długiego karmienia, że "wprawdzie próbowały odstawić, ale dziecko nie chce butelki z mlekiem modyfikowanym i tylko cycuś".

5. "Matki zaborcze" - karmią trzy-, cztero- a nawet pięciolatki. Zdarzają się raz na 300 komentarzy i od razu po tym jak śmią się przyznać, że jeszcze karmią, są sprowadzane do parteru i miażdżone komentarzami. Bo przecież: "Jak tak można?!", "To przegięcie/niedorzeczne/nienormalne/obrzydliwe/zboczone i w ogóle ble i fuj!", "Robią szkodę w psychice dziecka, wychowują maminsynków, nie pozwalają im dorosnąć i zapewne przerwy w pracy spędzają na dojazdach do przedszkola, by nakarmić dziecko." To najgorsza kategoria matek. Na tych nie zostawia się ani krzty godności.

Nie mogę pojąć, jak matka matce może pojechać takimi upokarzającymi tekstami. Ja karmię 18 miesięcy. Zamierzam kontynuować tak do 2 może 2,5 lat. Potem się zobaczy. Na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie siebie karmiącej 4-latkę, ale jak komuś to odpowiada, to OK. To jest decyzja konkretnej matki i jej dziecka i nikt postronny nie ma prawa się wtrącać i oceniać. Nie pasuje Ci dwulatek przy piersi to nie karm tak długo. Obrzydza cię taki widok? To nie patrz! Ale oszczędź innym swoich komentarzy. Możesz ewentualnie powiedzieć, że TOBIE to nie pasuje, TOBIE się nie podoba, TY sobie nie wyobrażasz, ale nie rzucaj krzywdzących ogólników. Karmienie piersią kilkulatka nie jest przegięciem, nie jest zboczone, nie szkodzi psychice dziecka. To jest NORMALNE!! Choć nie każdemu musi to odpowiadać

środa, 17 lipca 2013

Bubinka testuje – kubek ze słomką i uchwytami Akuku

Przyszedł czas na ostatnią recenzję produktów Akuku. Tym razem kubek ze słomką i uchwytami. Długo zwlekałam z recenzją, bo niestety nie mam dobrego zdania o tym produkcie, ale jak testy to testy i nie chodzi o to, by pisać dobrze, tylko o to, by pisać szczerze.

Producent pisze o swoim kubku:

Na stronie internetowej: „Kubek Akuku posiada wszystkie wymagane atesty. Jest wykonany z najlepszych surowców, lekki, nietłukący, wytrzymały. Specjalny ergonomiczny kształt zapewnia dużą wygodę w użytkowaniu. Kubek nie zawiera BPA. Pojemność: 240ml.”

Na opakowaniu kubka: „Zalety naszych kubków:
Gwarancja bezpieczeństwa i jakości – wytworzone z najlepszych surowców. Funkcjonalność i wygoda – lekkie, nietłukące, bardzo wytrzymałe, łatwe do mycia i dezynfekcji. Specjalny wyprofilowany kształt zapewnia dużą wygodę użytkowania. Silikonowa rurka ułatwia dziecku picie bez rozlewania w każdej sytuacji. Zamykane wieczko skutecznie zabezpiecza przed wylaniem napoju w trakcie transportu. Dodatkowy uchwyt pozwala wygodnie zaczepić bidon. Ozdobne dekoracje ukazują dziecku świat kolorów.
·       całkowicie chowana słomka umożliwia zachowanie maksymalnej higieny nawet podczas przenoszenia w podróży
·       sferyczny kształt ułatwia dzieciom trzymanie kubka
·       szerokootworowy kształt kubka zaprojektowany aby ułatwić mycie
·       szeroka, stabilna podstawa zapobiega przewracaniu się kubka”

Jak to widzi mama? Niestety producent zapędził się w opisywaniu zalet produktu. Kubek rzeczywiście jest lekki i nietłukący. Dzięki uchwytom dziecko wygodnie trzyma go w rączkach. Miękka silikonowa rurka jest odporna na gryzienie. Na tym jednak kończą się jego zalety. Chowana słomka robi efekt WOW tylko wtedy, gdy kubek jest pusty, ewentualnie pełny, ale stoi stabilnie. Niestety w transporcie przy poruszaniu, przewracaniu w torbie, napój się wylewa przez słomkę. Co z tego, że schowana, ale jednak nie ściśnięta i cieknie. Kubek ma pojemność 240 ml, czyli całkiem przyzwoitą. Oryginalnie miał też nadrukowaną skalę i logo producenta (O tych ozdobnych dekoracjach ukazujących dziecku świat kolorów pisze producent?). Niestety czarno-pomarańczowy nadruk zmył się już przy pierwszym myciu jeszcze przed użyciem kubka. Przezroczyste naczynie zmatowiało po kilkukrotnym myciu. Samo czyszczenie też jest problematyczne. Wprawdzie szeroki otwór ułatwia dokładne wymycie wnętrza, jednak sferyczny kształt utrudnia wylanie wody z tej „bańki”. Dolną rurkę można wymontować, natomiast górnej już nie. Jednak największy problem jest z nakrętką. Nie można wymontować jej górnej, obrotowej części – tej, która chowa słomkę. Niestety między tymi częściami zbierają się resztki napojów, płynu do mycia i wody. Niemożność dokładnego wyczyszczenia sprawia, że po jakimś czasie zbierają się też różne zarazki i grzyby. Nie ma opcji, że jest to higieniczne. Nie udało mi się rozkręcić tych części, ale nawet nie wiem czy chcę oglądać tętniące tam życie. To przekreśliło dalsze używanie. Kubek stoi nieruszany od kilku miesięcy i w końcu muszę go wyrzucić. Kubek dostępny jest w dwóch kolorach: pomarańczowym i niebieskim.

A co na to Bubinka? Małej kubek się spodobał. Szybko nauczyła się pić przez słomkę. Później załapała też, jak trzymać kubek, żeby leciało. Najpierw przechylała go tak jak zwykły kubek, dopiero po jakimś czasie odkryła, że picie leci tylko jak kubek trzyma się prosto a rurka jest zanurzona. Szybko też nauczyła się zakręcać nakrętkę i chować rurkę. Niestety nie umiała odkręcić z powrotem i wiecznie mnie o to męczyła. Myślę, że z jej perspektywy kubek jest OK. Nie musi go myć ;)


Podsumowując, kubek ogólnie nie jest najgorszy, ale patrząc tylko na jego zalety, można znaleźć podobne produkty na rynku. Może nie w lepszej cenie, ale z pewnością bez tak rażących wad. W domu Bogusia zwykle piła ze zwykłego otwartego kubka. Szukałam kubka na wyjścia. Zamykanego i szczelnego, żeby i przy piciu i przy transporcie się nie wylewało. Niestety kubek Akuku mnie zawiódł. A brak możliwości dokładnego wyczyszczenia go dyskwalifikuje produkt zupełnie. Nie tylko nie polecam, ale wręcz odradzam!

wtorek, 16 lipca 2013

Prawie jak bliźniaki

W miniony czwartek miałam wielki sprawdzian z opieki nad dwójką maluszków. Siostra nie miała z kim zostawić córki i poprosiła mnie. A ja się zgodziłam, bo lubię nowe wyzwania. Zajmowanie się dwójką maluszków w wieku 18 i 21 miesięcy to prawie jak zajmowanie się bliźniakami. O ile młodsze bliźniaki mogą nieźle dać w kość o tyle te starsze i bardziej kontaktowe potrafią już zająć się same sobą. Nie było więc tak źle. Ba, było fantastycznie!

Ok. 6:30 przyjechała siostra z Dorotką. Buba jeszcze spała, więc starałyśmy się zachowywać po cichu. Dorotka jednak nie zważając na okoliczności głośno zaznaczała fakt zauważenia zabawek. Poszłyśmy do kuchni zrobić jej mleko. W życiu nie szykowałam mleka modyfikowanego, więc musiałam przejść szybki kurs. W tym czasie Bubinka się obudziła i postanowiła sprawdzić, skąd dochodzą odgłosy za drzwiami. Była zdziwiona widząc ciocię Olę i Dorotkę z samego rana. Siostra dała mi "instrukcję obsługi" Dorotki i pojechała do pracy. Mała pije mleko leżąc na tapczanie i patrząc na bajki. Włączyłam więc Minimini i dołączyłyśmy z Bubą. Ona też piła mleko ;) Dorotka po jakimś czasie zaczęła się wiercić a ja nie upilnowałam i rozlała sobie mleko na bluzeczkę. Trzeba było przebrać, więc idąc za ciosem przebrałam też Bogusię. Potem dziewczynki zajęły się zabawą a ja mogłam umyć włosy. Z łazienki tylko słyszałam: "Od Dojoty! Od Dojoty! Nie da! Nie da!" Okazało się, że walczą o zabawkowy telefon. Pokazałam więc Bogusi inną zabawkę i już był spokój. Jak skończyłam się ubierać dołączyłam do nich i robiłyśmy poranną gimnastykę prowadzoną przez Dorotkę ;)

Śniadanie jadłyśmy wspólnie. Dorotka prędzej skończyła, więc poszłam jej umyć ręce. W międzyczasie Bogusia wykorzystała sytuację i dobrała się do kubka kuzynki. Dorotka oczywiście zareagowała donośnym: "Od Dojoty!". Potrafi walczyć o swoje ;) Po śniadaniu posprzątałam i mogłyśmy się bawić. A więc rysowałyśmy, bawiłyśmy się lalkami i misiami, układałyśmy puzzle i wieże z klocków, czytałyśmy książeczki i huśtałyśmy się na bujaku. W całym tym kramie zastał nas mąż, który niespodziewanie szybko wrócił z pracy i ogłosił gotowość zabrania dziewczyn na spacer. O jak to dobrze, nie musiałam kombinować z jedną w nosidle a drugą w wózku. Poszliśmy na dwa wózki. Ale najpierw zjedliśmy jeszcze drugie śniadanie. Potem jeszcze taśmowa zmiana pieluch i gotowi do wyjścia.


Spacer był długi. Szliśmy raz główną ulicą, potem bocznymi uliczkami, wreszcie osiedlowymi ścieżkami. Dziewczynki przespały się z godzinkę. Odwiedziły babcię Marysię w pracy a potem zabraliśmy je do sali zabaw Igraszka. Tam przez godzinę szaleliśmy wszyscy. Nie wiem, kto miał większą frajdę dziewczynki czy my ;) Wyszliśmy ok. 15:00, więc trzeba było śpieszyć się do domu na obiad. Dziewczynki pewnie już głodne, więc na szybko zrobiłam jajka z kuskusem i świeżym ogórkiem. Kiedy zasiadaliśmy do stołu przyjechała siostra i dołączyła do nas. Potem szybkie przebieranie i pojechałyśmy jeszcze do Rybnika na piknik Klubu Mam w Widzi Misie. To był dzień pełen wrażeń. Jestem zadowolona, wszystko się udało. Dzięki mężowi nie zmęczyłam się aż tak bardzo. Za to Bogusia w nocy spała jak zabita i obudziła się na "cscs" dopiero ok. 2:30. Tak mogłoby być codziennie ;)

sobota, 13 lipca 2013

Czas zmian

Coroczna impreza ewangelizacyjna w Dzięgielowie dobiega końca. Już jutro ostatni dzień. W tym roku Tydzień Ewangelizacyjny w tej urokliwej wiosce pod Cieszynem odbywa się już po raz 64. Tym razem hasłem przewodnim jest "Czas zmian".

Bardzo się cieszę, że mogłam w tym wszystkim uczestniczyć wraz z Bogusią. Wprawdzie byłyśmy tylko trzy dni i pewien niedosyt odczuwam, ale i to kilkudniowe porzucenie codziennych obowiązków domowych, wyciszenie i skupienie się na Bożych sprawach było mi potrzebne. Miałam czas, by pomyśleć o sobie, o tym, czego ja chcę, potrzebuję, o tym, czego chce ode mnie Bóg i jak to mam realizować.

Jak już pisałam w poprzedniej notce, w tym roku pod swój dach ponownie przyjęli nas ci sami gospodarze, u których spędziliśmy kilka dni rok temu. Teraz dodatkowo umówiłam się z nimi, żebyśmy również śniadania i kolacje u nich jedli. Jest to dla mnie wygodniejsze, bo Bogusia budzi się w różnych godzinach i nie muszę się spieszyć, by zdążyć na śniadanie wydawane między 8:00 a 8:45 a i wieczorem kolacja jedzona w kameralnym gronie smakuje jakoś lepiej i lepiej wycisza przed nocą. Myślę, że w przyszłym roku też tak zrobimy, bo to, że będziemy na TE nie ulega żadnym wątpliwościom :)
 
Bubinka zdecydowanie lepiej znosiła tegoroczny pobyt. Półroczna Bogusia bardzo stresowała się tłumem i hałasem. Półtoraroczna Bogusia nawiązywała nowe znajomości w piaskownicy i tańczyła przy muzyce. Musiałam jakoś dostosować nasz plan dnia do programu Tygodnia i tak po śniadaniu przychodziłyśmy pod namiot główny, by wraz z zespołem uwielbiać Pana pieśnią. Bubinka najpierw rozglądała się wokoło, przyglądała się muzykom a później zaczynała rytmicznie kręcić pupą, podskakiwać i podnosić ręce do góry. Po porannym śpiewie udawałyśmy się do piaskownicy, gdzie mała mogła się pobawić sama lub z innymi dziećmi a ja, dzięki temu, że był tam ustawiony głośnik, mogłam posłuchać wykładu biblijnego.
 

Po 11:00 szłyśmy do przewijalni, gdzie mogłam spokojnie zmienić małej pieluchę, nakarmić ją i położyć na drzemkę. W tym roku w przewijalni nie było zabawek, co myślę nie było jakimś niedopatrzeniem. I tak każda mama ma dla dziecka jego własne maskotki. Nie było też pieluch, ale na szczęście nie brakło nam własnych. Za to zamiast krzeseł przygotowano dla karmiących mam duży fotel i dwuosobową sofę. Dzięki temu mogłam wygodnie nakarmić Bogusię a kiedy zasnęła odkładałam ją na sofę i spała tam sobie z godzinkę. Niestety trochę przeszkadzały nam głośne rozmowy czy wręcz krzyki wolontariuszy docierające z korytarza i ich biegi po schodach. Myślę, że gdyby nie to, mała spała by o wiele dłużej. W przewijalni była też mikrofalówka i czajnik oraz dostęp do bieżącej wody, żeby wygodnie było przygotować posiłek dla dziecka, jednak nie spotkałam żadnej osoby, która by z tego korzystała. W ogóle to miejsce było w tym roku jakoś nieczęsto odwiedzane. W ciągu dnia nie spotkałam tam żadnej karmiącej mamy, ani nawet osoby, która by chciała dziecko przewinąć. Dopiero popołudniami, w czasie ewangelizacji pojawiały się pojedyncze osoby. Można by się więc zastanowić nad sensem organizowania takiego miejsca, ale ja jestem wręcz zachwycona, że nie było tam tłumów i mała mogła się zdrzemnąć bez przeszkód. Ja w czasie jej drzemek czytałam nową książkę Lidzi Czyż "Mocniejsza niż śmierć". Oj, ta książka to chyba temat na osobną notkę...


Po drzemce kierowałyśmy się powoli w stronę szkoły podstawowej, gdzie na sali gimnastycznej urządzono jadalnię i tam jadłyśmy obiady. Jedyne, czego mi tam brakowało to krzesełka do karmienia. Swojego nie miałam jak wziąć, więc Buba jadła siedząc w wózku lub na moich kolanach. Myślę, że na przyszłość można by pomyśleć o zorganizowaniu na stołówce kilku wysokich krzesełek dla małych dzieci. Nie trzeba ich kupować, tylko pożyczyć od mieszkańców. Założę się, że w niektórych domach znajdą się takie sprzęty może już od jakiegoś czasu nieużywane. Z pewnością nie bylibyśmy jedynymi, którzy by z tego skorzystali. Po obiedzie córka bawiła się chwilę na szkolnym placu zabaw. Nie było to długo, bo w tych godzinach panował tam totalny skwar. Później zabierałam ją na długi spacer po okolicy starając się wybrać jak najbardziej zacienione uliczki. Buba miała okazję się jeszcze zdrzemnąć a ja mogłam przypomnieć sobie cudowne czasy Szkoły Biblijnej (och, to już 5 lat minęło). Była to też chwila refleksji i modlitwy.


Wracałyśmy zwykle na seminaria. Niestety nie udało mi się być na żadnym do końca. Właściwie byłam tylko na połowie jednego w poniedziałek. Musiałam wyjść, bo Buba domagała się "cscs". Kolejnego dnia nie zmieściłam się już w wypełnionej po brzegi sali. A trzeciego dnia nie znalazłam nic interesującego. Niestety warsztaty, które najbardziej mnie interesowały, były/są prowadzone dopiero od czwartku do niedzieli, kiedy nas już tam nie ma. Niesamowite jednak jest to, że jadąc w poniedziałek do Dzięgielowa myślałam, że fajnie byłoby spotkać się tam z Agnieszką i Łukaszem, znajomymi z grupki biblijnej z czasów studiów, z którymi kontakt mi się urwał już jakiś czas temu. Zastanawiałam się, czy będą na TE i czy odnajdziemy się w tłumie. I spotkaliśmy się! Właśnie w poniedziałek Aga przyszła na to samo seminarium. Musiałam wprawdzie wyjść w trakcie, ale poczekałam na nią i potem przyszedł też Łukasz z ich 20-miesięczną córeczką Ewą. Pogadaliśmy, powspominaliśmy, wymieniliśmy numery telefonów, żeby się umówić na spotkanie. Nie śmiałam nawet Boga prosić o to spotkanie a on moje poranne luźne myśli zamienił w fantastyczną niespodziankę.
 
W czasie ewangelizacji znów chadzałyśmy w okolice piaskownicy. Dzieci i rodziców było wtedy jeszcze więcej. Maluchy mogły bawić się w piachu, bądź hasać obok, rzucać piłki. Przed zwiastowaniem był też tam ustawiany dmuchany zamek i dzieciaki mogły sobie poskakać. Wiedziałam, że sporo czasu spędzę w tym miejscu. Specjalnie zabrałam wiaderko, łopatkę, grabki i kilka foremek. Dotychczas piaskownica była ustawiona obok głównego namiotu, więc rodzice mogli uczestniczyć w ewangelizacji jednocześnie mając na oku swoje pociechy. Tym razem bawialnię ustawiono dużo dalej, za namiotem-kawiarnią. Kiedy się o tym dowiedziałam, zastanawiałam się, jak teraz pogodzić słuchanie Słowa i zabawę z dziećmi. Ale ktoś mądrze to rozwiązał ustawiając w tym miejscu głośnik, dzięki czemu dzieci bawiły się w ustronnym, bezpiecznym miejscu a rodzice mieli możliwość słuchania zwiastowania. Uważam, że takie rozwiązanie to strzał w dziesiątkę. Po ewangelizacji zbierałyśmy się do domu na kolację. Potem kąpiel i spanie.

Czas zmian i przed nami. Zdecydowanie coś musi się zmienić. Szczególnie w naszych małżeńskich relacjach, ale też w mojej służbie w Kościele. To jest pewne, ale jeszcze nie wiem, jak to zrobić. Wciąż mam wiele pytań, na które jedynie Bóg zna odpowiedź. I właśnie tego, rozmowy z Nim, też nie mogę zaniedbać. A wtedy wszystko już będzie jasne.

Tu można zobaczyć zdjęcia z tegorocznego Tygodnia. TE odbywa się również w Zelowie (21-28.07.2013) i Mrągowie (18-25.08.2013). Zapraszam!

niedziela, 7 lipca 2013

Rekolekcje dla ducha

W wakacje czas zdaje się przyspieszać. Tyle się dzieje - wyjazdy, spotkania ze znajomymi, imprezy rodzinne... Jeszcze się do końca nie ogarnęłam po wycieczce w okolice Kłodzka, choć minął już tydzień a przede mną kolejny wyjazd.

Co roku na początku lipca w Dzięgielowie koło Cieszyna odbywa się Tydzień Ewangelizacyjny. W zeszłym roku byłam z Bubinką. Półroczna wówczas córka wytrzymała dzielnie kilka intensywnych dni. W tym roku z braku funduszy się nie zgłosiłyśmy. Ale jednak myśl o TE nie dawała mi spokoju i dwa tygodnie temu na nabożeństwie poczułam, że bardzo potrzebne mi są takie rekolekcje i muszę zrobić wszystko, żeby choć na jeden dzień tam pojechać. No i jedziemy! Na trzy dni! Ze względu na mocno ograniczony budżet i fakt, że dostać się tam musimy PKSem, więc tylko malutki bagaż mogę wziąć, na więcej dni się nie dało. Będziemy tam od poniedziałku do środy. Nocleg mamy u tych samych gospodarzy co w zeszłym roku.

W tym roku hasłem przewodnim jest "Czas Zmian". Oj wiele dokonuje się zmian w moim życiu i wiele jeszcze jest do zmiany. Liczę się z tym, że z dzieckiem nie będę mogła w pełni skorzystać z programu, bo jednak potrzeby małej będą ważniejsze, ale jednak chcę tam być. Dzięgielów już sam w sobie jest dla mnie szczególnym miejscem a w czasie Tygodnia panuje tam niesamowita atmosfera. Chcę znów poczuć ten klimat, spotkać się ze znajomymi, naładować duchowe baterie. Już nie mogę się doczekać jutra!

Zapraszam i Was do Dzięgielowa. A kto osobiście być nie może, może posłuchać transmisji on-line:

środa, 3 lipca 2013

Weekend w Kotlinie Kłodzkiej

Miniony weekend spędziliśmy na wycieczce w Kotlinie Kłodzkiej. Wycieczka była zorganizowana, jechaliśmy z grupą pocztowców. Taka zorganizowana wyprawa wymaga dostosowania się do konkretnego planu i warunków, co z małym dzieckiem może być nieco kłopotliwe, ale nie jakoś specjalnie trudne.

Podróżowaliśmy autokarem. Wyjazd był w piątek z Rybnika o 8:00 rano. Trochę się obawiałam, jak Bubinka zniesie poranne wstawanie. Zwykle budzi się właśnie między siódmą a ósmą rano a tu już o tej porze trzeba było być w Rybniku. Jednak martwiłam się niepotrzebnie. Mała przebudziła się jak zwykle po szóstej na karmienie i po prostu nie pozwoliliśmy jej ponownie zasnąć. Przyjęła to bez marudzenia a nawet z uśmiechem. Chyba myślała, że to już właściwa pora wstawania. Dobrze, że jeszcze nie poznaje na zegarze ;)

W autokarze zajęliśmy wygodne miejsca. Dla Bogusi mieliśmy fotelik, ale przyznaję, że nie siedziała w nim całą drogę. W pojeździe nie było trzypunktowych pasów bezpieczeństwa (tylko dwupunktowe), więc posiadanie fotelika nie było koniecznością. Wzięliśmy go jednak dla wygody, żeby córka mogła w nim sobie spokojnie siedzieć albo spać. Towarzystwo było dość głośne. Szczególnie czterech panów już od rana polewało sobie napoje wyskokowe. Zachowywali się głośno i zaczepiali panie. Bubinka z trudem, ale w końcu zapadła w sen.

W Kotlinie zwiedzaliśmy głównie miasta-zdroje. Zaczęliśmy od Kłodzka. Najpierw Twierdza, gdzie jednak do jej podziemnych części dzieci do lat pięciu wstępu nie mają. Zostałam więc z Bogusią i spacerowałyśmy sobie po okolicy. Potem był obiad a na koniec czas wolny na mieście. Później udaliśmy się do Kudowy do Ośrodka Wypoczynkowego Góry Stołowe, w którym nocowaliśmy. Dostaliśmy trzyosobowy pokój. Szybko zrobiliśmy w nim przemeblowanie łącząc wszystkie łóżka i robiąc z nich jedno wielkie posłanie. Po kolacji czas na prysznic i do łóżka. Bogusia była już bardzo zmęczona, bo usnęła momentalnie.

W sobotę po śniadaniu pojechaliśmy zwiedzić Kudowę Zdrój. Spacerowaliśmy po Parku Zdrojowym, Bogusia pobawiła się też trochę na placu zabaw. Na te spacery zabraliśmy świeżo kupioną lekką spacerówkę Milly Mally Rider. Przechodziła test bojowy. W tych zdrojowych miasteczkach uliczki wykładane są kostką brukową. Trochę Bubę wytrzęsło, ale amortyzatory dały radę. Na razie jestem zadowolona z tego zakupu, jednak szerzej na temat tego wózka wypowiem się po dłuższym czasie użytkowania.

Po Kudowie przyszedł czas na górskie wędrówki. Błądziliśmy w Błędnych Skałach. Bogusię miałam w nosidle na plecach. Przyznam, że miejscami było ciasno i mała się nieco stresowała, ale dałyśmy radę przejść te labirynty skalne. Popołudniu zwiedziliśmy jeszcze Duszniki Zdrój. Tam też najpierw chodziliśmy z grupą za przewodnikiem a potem mieliśmy trochę czasu do własnej dyspozycji. Co mnie najbardziej denerwowało w tym grupowym zwiedzaniu to masowe palenie papierosów. Chciałam posłuchać przewodnika, ale co druga osoba w grupie paliła papieros za papierosem. Dym tytoniowy unosił się wszędzie, więc wolałam trzymać się na odległość. Nie mogę pojąć, jak można z zanieczyszczonego Górnego Śląska jechać do miejscowości zdrojowych i zamiast wdychać świeże powietrze, to sobie tak płuca niszczyć i jeszcze za to płacić ciężkie pieniądze. Też kiedyś paliłam, co uważam za głupotę, ale nigdy tak intensywnie jak tamte osoby. Wydawać by się mogło, że szedł wagon na osobę dziennie. Fuj!

Ostatniego dnia wycieczki zwiedziliśmy ostatni zdrój - Polanicę Zdrój. Pogoda zrobiła się nieco kapryśna. Rano było dość zimno i padała mżawka. Potem pojechaliśmy do Srebrnej Góry zwiedzić twierdzę a konkretnie Fort Donjon. Wzięłam Bogusię do nosidła, żeby nam się wygodniej chodziło i to był dobry pomysł. Mała szybko zasnęła.


Popołudniu wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu i akurat wróciliśmy na kolację.

Podsumowując, wycieczkę uważam za udaną. Jeśli jednak ktoś zastanawia się, czy lepiej wybrać się z dzieckiem na takie zorganizowane zwiedzanie czy obejrzeć wszystko na własną rękę, to ja jednak polecam tę drugą opcję. Jadąc samochodem można wybrać dogodną godzinę wyjazdu, trasę, liczbę, czas i miejsce postojów. Można samemu zrobić sobie plan zwiedzania uwzględniając pory drzemek malucha i nie trzeba użerać się z nieprzyjemnym towarzystwem.

W Dusznikach jedna napotkana pani wyraziła swoje oburzenie, jak to można takie małe dziecko męczyć na takiej wycieczce! Cóż, każda mama zna swoje dziecko i wie mniej więcej, jak maluszek może zareagować. Wprawdzie Bubinkowy plan dnia był przez te trzy dni mocno zmieniony, jednak starałam się ją zbytnio nie męczyć. Córka była bardzo aktywna i z zainteresowaniem rozglądała się po zwiedzanych okolicach a kiedy była zmęczona, zawsze mogła się zdrzemnąć czy to w foteliku w czasie jazdy czy w nosidle czy też w wózku. Pory posiłków też były nieco przesunięte, ale między śniadaniem, obiadem a kolacją karmiłam małą jak tylko zgłosiła głód. Zdarzyło mi się kilkukrotnie przystawić ją do piersi w autokarze. Nie spotkałam się przy tym z żadnym, ani miłym ani niemiłym komentarzem, co mogło znaczyć, że robiłam to dość dyskretnie (starałam się), bądź ludzie woleli nie komentować ;) 

Jeśli chodzi o cel naszej wycieczki, Kotlina Kłodzka to piękny region. Wiele miejsc wartych zobaczenia, przepiękne krajobrazy. Z pewnością warto tu przyjechać. Polecam!