wtorek, 31 lipca 2012

"Mama ma zawsze rację"

Książkę Sylwii Chutnik "Mama ma zawsze rację" nabyłam już jakiś czas temu, ale po drodze miałam jeszcze kilka pozycji do przeczytania, więc tę odłożyłam. W końcu i na nią przyszedł czas.

zdjęcie ze strony wydawnictwa Mamania

Grafika okładki zupełnie do mnie nie przemawia, ale nie oceniam książki po okładce, więc wzięłam się za czytanie. Niestety po przeczytaniu pierwszego rozdziału nie miałam ochoty na więcej.

Czytając: "W aptece chrząkasz przy okienku i z zażenowaniem prosisz o test ciążowy, nad twoją głową pojawia się neon "uprawiała seks" i już wszyscy wiedzą, a najbardziej ten obleśny koleś w kolejce." miałam wrażenie, że dla autorki zajście w ciążę jest czymś wstydliwym a budowanie zdań w drugiej osobie to jakby twierdzenie, że to zjawisko powszechne i tak było również u czytelniczki. Czytam dalej: "Potem chwila z sikaniem i aplikatorem, z którego kapią Krople Grozy na specjalną płytkę." Że co? Krople Grozy?! Autorka chyba nie bardzo ucieszyła się na wieść o ciąży. Moja ciąża była zaplanowana i bardzo się cieszyłam, że się udało i mimo nielicznych ciążowych dolegliwości wspominam ten czas bardzo pozytywnie. Ale jak któraś w ciąży jeszcze nie była, poniższe opisy mogą skutecznie zniechęcić do powiększenia rodziny: "Z tygodnia na tydzień puchniesz, stajesz się banią wypełnioną wodą, którą trzeba toczyć ze sobą na imprezy." i dalej: "A tymczasem brzuch rośnie, dołącza do niego tyłek. Sterczy teraz niczym u diwy operowej. Pod nim dwie kolumny: to uda, na których kwitnie siatka żylaków." Czytając takie teksty miałam ochotę krzyczeć WCALE NIE! NIE! NIE ZGADZAM SIĘ! A po porodzie co? "I mimo że zapisałaś się na wypasioną gimnastykę, i zawsze po chipsach robisz pięć przysiadów, to ON tam jest. Niekończący się zwał skórny, ten alien." Też mam pociążowy brzuch, ale zamiast kupować wyszczuplające majtasy próbuję go zaakceptować a nawet traktować jak swego rodzaju trofeum, pamiątkę po tym cudownym stanie.

Po lekturze pierwszego rozdziału rzuciłam książkę w kąt na kolejne kilka tygodni. Ostatnio wróciłam do niej. Mimo, iż książka nie zrobiła na mnie dobrego pierwszego wrażenia, to nie powinnam się zrażać. Przeczytałam do końca. I choć czytało się dość szybko, bo rozdziały krótkie, to jednak klimat pierwszego rozdziału rozciąga się na kolejne. Nie wiem, czym kierowała się autorka wybierając tytuł swego dzieła, ale jakoś nijak mi to do całości nie pasuje. Książka napisana jest z humorem. Szkoda tylko, że mam zupełnie inne poczucie humoru i być może nie rozumiem ironii, więc czytając o "krzcie" i "dwóch mamach" wychodziłam z siebie. Wychodzi na to, że jestem fanatyczką religijną i homofobem. Trudno, jakoś muszę z tym żyć.

Podsumowując, książka Sylwii Chutnik, jest jedyną pozycją wydawnictwa Mamania, która nie przypadła mi do gustu.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Tajemnica szczęścia

Ludzie chcą być szczęśliwi, ale zamiast cieszyć się z tego, co już mają, co osiągnęli, radować każdą chwilą swojego życia, wciąż tylko skupiają się na gonieniu za pieniądzem, myśleniu o tym, czego jeszcze im brakuje, wymyślaniu coraz to nowszych zachcianek. Ta nieustanna pogoń za „szczęściem” frustruje ich coraz bardziej i sprawia, że to prawdziwe szczęście omija ich tu i teraz. Koniec z tym! 

Dwa lata temu uświadomiłam sobie, że szczęśliwy jest ten, kto potrafi docenić to, co ma, zamiast gonić za czymś, czego mieć nie może. To jest prawdziwa tajemnica szczęścia.

piątek, 27 lipca 2012

Kryzys szansą od Boga

Jak pisałam ostatnio, przeszliśmy już jeden małżeński kryzys. To było dwa lata temu, trwało około pół roku i było bardzo poważnie. Niemal się nie rozstaliśmy. Dzięki Bogu udało się odbudować wzajemne zaufanie, choć nie było to łatwe. W przepracowaniu tej sytuacji pomogła mi trochę książka Ute Horn "Kryzys szansą od Boga".

zdjęcie ze strony wydawnictwa (www.edycja.pl)

Kupiłam ją, bo zainteresował mnie tytuł. Gdy po kilku miesiącach od kryzysu zaczęłam zastanawiać się nad tym wszystkim, robić bilans zysków i strat, tak właśnie pomyślałam o tej sytuacji, która mnie spotkała, jako o "szansie danej od Pana Boga po to, by dzięki niej móc spotkać i zarazem odmienić samą siebie" (por. Ute Horn, "Kryzys szansą od Boga", str. 8). Ute w swojej książce opisuje różne sytuacje kryzysowe i daje cenne wskazówki, jak przetrwać trudne chwile. Przeanalizowałam je na nowo i przeszłam swoistą terapię. To było mi bardzo potrzebne.

Książka nie tylko o kryzysie w małżeństwie, ale i wielu innych kryzysach w życiu. Pozycja dla każdego. Polecam! 

środa, 25 lipca 2012

Rocznica

Dzisiaj mamy małe święto - 3. rocznica ślubu kościelnego. Mieliśmy osobno ślub cywilny i kościelny. Dlaczego tak? Trochę to skomplikowana sprawa, ale miała związek z naszą przeprowadzką do Szkocji... do której w sumie nie doszło. Mniejsza z tym... Było pięknie!


3 lata... niby tak niewiele, a tyle się zmieniło. Ja się zmieniłam, on się zmienił. Przeszliśmy pierwszy małżeński kryzys, ale pokonaliśmy go i teraz jest dobrze. Na świecie pojawiła się Bogusia i to też jest kolejny rozdział w naszym życiu. Piękny rozdział!

Mężu, kocham Cię i cieszę się, że jesteś! Dziękuję za wszystko! :*

Chyba obejrzymy sobie ponownie film z naszego ślubu, by przypomnieć sobie tę chwilę...

wtorek, 24 lipca 2012

Minimalistyczna myśl

„Cokolwiek robisz, niech będzie to warte zrobienia. Cokolwiek zatrzymujesz, niech będzie warte zatrzymania.”
Leo Babauta

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ciało się zmienia

Jednym z moich noworocznych postanowień było, że wrócę do figury po porodzie. Dałam sobie na to pół roku. Sześć miesięcy minęło, więc pora na refleksję.

Otóż do formy (sprawności fizycznej) wróciłam już dawno temu. Jeśli chodzi o wagę, to zrzuciłam całe 17 kg, które przytyłam w ciąży. Pamiętam, że gdy zważyłam się pierwszy raz po porodzie (jakieś 2 tygodnie po), ku mojemu zaskoczeniu w nadmiarze miałam jeszcze tylko 3,5 kg. Dziś nadmiaru już nie ma. Ważę nawet mniej niż przed ciążą. Zapewne dużo pomogło mi i nadal pomaga karmienie piersią oraz aktywność fizyczna (nordic walking, spacery) i noszenie małej. Ma już ponad 8 kg, więc jest co dźwigać.

Niestety do figury sprzed ciąży nie doszłam. Nie ma co ukrywać, ciało się zmienia i z wiekiem i w ciąży i po porodzie ogromnie. Pewne rzeczy można zlikwidować, innym w ogóle zapobiec, ale niektóre są już nieodwracalne, albo przynajmniej trudniejsze do osiągnięcia. Trzeba się z tym pogodzić. Została mi jeszcze pociążowa oponka w pasie. Wprawdzie nigdy mój brzuch nie był idealnie płaski, ale teraz jest tam jednak więcej niż 15 miesięcy temu. Może gdybym bardziej ćwiczyła mięśnie brzucha... jednak nie przeszkadza mi to aż tak bardzo. Najbardziej żal mi jędrnego biustu w optymalnym rozmiarze "do jednej ręki". Niestety moje piersi gwałtownie powiększyły się o kilka rozmiarów i grawitacja dała im się we znaki. Pocieszam się tylko, że piersi są do karmienia a nie do wyglądania. Swoje zadanie spełniają, Bubinka nie narzeka, więc i ja muszę zaakceptować nową figurę.

piątek, 20 lipca 2012

"Bobas lubi wybór"

Wydawnictwo Mamania zachęca do pisania recenzji o książkach. Jako, że mam w swojej biblioteczce ich niemało a na tapecie jest rozszerzanie Bubinkowej diety, napiszę o książce, którą przeczytałam już raz i do której teraz wracam...

Każda świeżo upieczona mama w pewnym momencie zastanawia się, kiedy i jak rozszerzać dietę malucha. Czy zacząć już od czwartego miesiąca, czy jak zaleca Światowa Organizacja Zdrowia karmić wyłącznie piersią do ukończenia przez dziecko sześciu miesięcy? Czy kupować gotowe dania w słoiczkach dla niemowląt czy samodzielnie przygotowywać zupki i deserki? Co zrobić, kiedy nadchodzi długo wyczekiwany dzień premiery i szkrab w śliniaku zasiada w wysokim krześle a tata czeka z aparatem, by uwiecznić tę chwilę, a główny aktor odmawia współpracy prężąc się, zaciskając usta i wypluwając każdą porcję na siłę wciśniętą przez mamę? A może spróbować inaczej, podzielić się własnym obiadem z dzieckiem i pozwolić jemu na zadecydowanie kiedy i jak zacząć jeść stałe pokarmy?

Gdy pierwszy raz usłyszałam o Baby-Led Weaning, byłam sceptycznie nastawiona. Przez lata przekazywano nam, że papki są nieodłącznym elementem diety niemowlęcia. Przekonana byłam, że trzeba przejść wszystkie kroki od płynnego mleka, przez miksowane papki, przeciery, warzywa rozgniatane widelcem, krojone w kosteczkę aż do kawałków. Coraz częściej jednak słyszałam dobre opinie o BLW, więc postanowiłam się sprawą zainteresować.

Nabyłam książkę "Bobas lubi wybór" autorstwa Gill Rapley i Tracey Murkett i pochłonęłam ją w jeden weekend, jeszcze na długo przed wprowadzaniem nowych dań do diety córki. Książka przekonała mnie do BLW i teraz, kiedy córka skończyła pół roku, postanowiłam wszystko sprawdzić w praktyce.

zdjęcie ze strony wydawnictwa Mamania

"Bobas lubi wybór" to praktyczny przewodnik rozszerzania diety malucha. Być może zastanawiasz się, kiedy i w jaki sposób wprowadzić stałe posiłki, jak sprawić, by dziecko nie było niejadkiem lub jesteś już zmęczona gotowaniem osobnych dań dla maleństwa i reszty rodziny, miksowaniem papek i sfrustrowana walką z dzieckiem plującym daniem na odległość. A może już zainteresowałaś się ideą baby-led weaning, ale masz wątpliwości czy jest metodą bezpieczną; czy dziecko otrzyma wszystkie potrzebne mu składniki odżywcze; co jest potrzebne, by zacząć? W obu przypadkach odpowiedzi znajdziesz właśnie w tym poradniku. Rzetelne informacje, praktyczna wiedza, wszystko napisane prosto, bez owijania w bawełnę. Poparte wypowiedziami rodziców, którzy spróbowali i przekonali się. W książce znajdziesz też pomysły na zdrowe posiłki, tabelę wartości odżywczych i zdjęcia dzieci przy jedzeniu. Jak dla mnie, obowiązkowa pozycja w domowej biblioteczce. Polecam!

czwartek, 19 lipca 2012

Bubinka Lubi Wybór

W zeszłym tygodniu moja córa skończyła sześć miesięcy. Potrafi dość pewnie siedzieć, gryzie wszystko, co wpadnie jej w ręce i od jakiegoś już czasu bacznie nas obserwuje przy jedzeniu. Postanowiłam więc zacząć rozszerzanie diety metodą BLW. Metoda ta polega na proponowaniu dziecku kawałków jedzenia a ono samo wybiera sobie co chce i robi z tym też co chce ;)

W miniony piątek Bogusia uzbrojona w śliniak z rękawami usiadła w swoim wysokim krzesełku do wspólnego obiadu. Na Bogusinym talerzu znalazły się kawałki gotowanych na parze warzyw: brokuła, marchewki i ziemniaka. Nie spodziewałam się, że w ogóle cokolwiek zje. Myślałam raczej, że poogląda, może spróbuje i wypluje. Ale ona rzuciła się na brokuła, spróbowała go, zdziwiła się, że odrywają się od niego małe kawałeczki i zostają jej w buzi. Pomamlała je trochę i połknęła! Wiem, że połknęła, bo później wyszło jej drugą stroną ;) Ziemniak trochę mniej przypadł jej do gustu a marchewka prawie nietknięta lądowała na podłodze. Po tych eksperymentach powyrzucała resztki na podłogę, czym oznajmiła zakończenie posiłku. Następnie dostała ataku śmiechu, więc chyba jej się spodobało wspólne biesiadowanie. Po wszystkim było trochę bałaganu. Resztki znajdowałam na podłodze, krzesełku, w kieszeni śliniaczka, ale znośnie.

W sobotę zamiast brokuła dostała mięsko kurczaka, ale nie przypadło jej do gustu. W niedzielę byliśmy na obiedzie u moich teściów. Bubinka dostała ziemniaczka i brokuła. Obawiałam się, że najbardziej teściowej będzie przeszkadzał bałagan, ale ona najbardziej martwiła się tym, że Bogusia nic nie je! Próbowała jej nawet do rączki kawałki wsadzać a nawet podtykać pod buzię, co raczej małą bardzo zezłościło, popłakała się i odmówiła jedzenia. Tłumaczyliśmy jej z mężem, że to nie chodzi o to, żeby się dziecko najadło. Ona dopiero trzeci dzień dostaje jedzenie inne niż mleko i jeszcze w ogóle nie wie, że to można zjeść i że to może zaspokoić głód. Na razie ogląda, maca, wącha, smakuje i jak coś połknie, to bardziej przypadkowo niż celowo. Do zaspokajania głodu służy jej mój pokarm.

W poniedziałek był znów znany zestaw: brokuł, ziemniak i marchewka a we wtorek zamiast brokuła kalafior. Wyraźnie smakują jej te różyczki. Kalafiorem się zajadała tak jak tym brokułem. Z dnia na dzień radzi sobie coraz lepiej, obserwuje nas i już powoli rozumie, że to, co kładziemy jej do talerza, można wziąć do buzi, odgryźć kawałek, rozgnieść go dziąsłami i połknąć.



Zrobiłam małej kilka zdjęć przy obiedzie. Niestety komórką, więc jakość nie powala. Aparat na razie w niedyspozycji. Pokazałam zdjęcia mojej mamie. Ona za to najbardziej obawiała się, że Bogusia może się zadławić tymi kawałkami. Tłumaczyłam jej, że przecież jestem przy niej i jak już do tego dojdzie, to zareaguję. Mówiłam też, że przecież i mlekiem zadławić się może... Ale to płynne a to kawałki duże. No to, że przecież i dorosłym się może zdarzyć, wiek tu nie ma znaczenia a łatwiej się zadławić jak ktoś łyżeczką w buzię wciska a jak sama sobie smakuje to ma większą kontrolę nad tym. Moje tłumaczenia niewiele mamę przekonywały. Dopiero musiałam jej przeczytać z książki "Bobas lubi wybór" cały rozdział pt: "A co, jeśli się zadławi?" ;)

Wczoraj z zestawu najdłużej zajmowała się mięsem z indyka. Nie wiem, czy to dlatego, że to nowość dla niej, czy po prostu zasmakowało. Marchewki niezmiennie niemal w całości kończą na podłodze. Gdybym miała karmić ją papkami, najpewniej zaczęłabym od papki marchewkowej, którą Bubinka pewnie plułaby na odległość a ja bym się przy tym frustrowała. A tak nie tracę czasu na gotowanie osobnego dania dla córki, miksowaniu tego i karmieniu jej. Z naszego obiadu wybieram co się nada dla małej i jemy wszyscy razem. Nie martwię się, ile zje i czy w ogóle coś tknie. Fajnie jest! :)

środa, 18 lipca 2012

Niemowlę na wakacjach

Planując wyjazd z Bogusią musiałam brać pod uwagę kilka rzeczy. Przede wszystkim musiałam dostosować się do dziecka. Moja córka jest pogodną dziewczynką. Dużo się śmieje, niewiele płacze, więc nie obawiałam się zabrać jej do Dzięgielowa na tydzień. Jest też w takim wieku, że śmiało mogłam jechać z nią sama. 

Dzięgielów jest oddalony od naszego miejsca zamieszkania o ok. 60 km. To ważne, bo chciałam, żeby sama podróż nie trwała długo i żeby można było w razie czego szybko wrócić. Wybrałyśmy nocleg w prywatnym domu. W zgłoszeniu zaznaczyłam, że proszę o nocleg u ludzi, którym obecność półrocznego niemowlęcia nie przeszkadza i którzy mogą nam zapewnić do spania duże łóżko lub wersalkę, żebyśmy się obie mogły wygodnie zmieścić. 

Bagaż jest wielki, gdy planuje się wyprawę z dzieckiem. Oprócz ubrań i kosmetyków dla siebie i małej zabrałam kilka sprzętów ułatwiających życie: leżaczek, matę edukacyjną, dużo zabawek, nosidło i wózek spacerowy. Na kwaterze leżaczek przydawał się, gdy ja musiałam skorzystać z toalety. Wtedy wsadzałam Bubinkę do leżaczka i dawałam jej kilka zabawek. I miałam pewność, że jest bezpieczna. Gdy brałam prysznic, Bogusia na leżaczku towarzyszyła mi w łazience. Potem myłam ją w misce pożyczonej od rodziny goszczącej. Chciałam wziąć wanienkę, ale rodzice odradzili mi branie tylu rzeczy. Mówili, że przecież dziecko mogę i pod kranem umyć. Niby tak, ale było to bardzo niewygodne i wyraźnie nie podobało się mojej córce. Żałuję, że tej wanienki jednak nie wzięłam.

Na terenie TE nosiłam Bogusię w nosidle lub woziłam w wózku. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle brać wózek, bo teren, na którym stoją namioty jest miękki. Gdy spadnie deszcz (a zawsze pada na TE), robi się błoto. Gdzieniegdzie są też rozsypane kamienie. I po błocie i po kamieniach ciężko poruszać się z wózkiem. W końcu jednak zdecydowałam się go zabrać, żeby Buba cały dzień w nosidle nie siedziała. No i wygodniej mi było w czasie posiłków, kiedy mała była w wózku. W koszu pod wózkiem trzymałam też matę i zabawki.

Kilka razy dziennie odwiedzałyśmy przewijalnię, w której rozkładałam matę z zabawkami, żeby Bogusia mogła sobie trochę swobodnie pofikać. Ona jeszcze nie raczkuje, więc mogłam na moment zostawić ją na macie, wychodząc do toalety. Dzięki temu, że karmiłam Bogusię wyłącznie piersią, nie potrzebowałam zabierać ze sobą dodatkowych akcesoriów. Dopiero po powrocie zaczęłyśmy rozszerzanie diety i o tym napiszę następnym razem.

wtorek, 17 lipca 2012

Co to jest miłość?

"Miłość to jest czynienie dobra drugiej osobie bez oczekiwania wzajemności."
Zbigniew Kłapa, seminarium "Zanim powiesz TAK", TE Dzięgielów 2007

poniedziałek, 16 lipca 2012

Tu chodzi o miłość

Jest taki tydzień, który trwa dziewięć dni. To Tydzień Ewangelizacyjny w Dzięgielowie koło Cieszyna. Odbywa się cyklicznie co roku na początku lipca. W tym roku już po raz 63. Organizatorem jest Centrum Misji i Ewangelizacji Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP, ale adresowany jest do wszystkich niezależnie od wieku i wyznania.

Program TE realizowany jest w kilku blokach: wykłady biblijne, warsztaty, seminaria, spotkania ewangelizacyjne i koncerty z przesłaniem. Wśród osób prowadzących poszczególne części programu są przedstawiciele różnych specjalności m.in.: duchowni, pedagodzy, biznesmeni, lekarze, nauczyciele, artyści. Jest też specjalny program dla dzieci. Spotkania koncentrują się wokół jednego głównego tematu. W tym roku hasło brzmiało "Tu chodzi o miłość".

Ja uczestniczę w TE od 2006 roku. W latach 2008 i 2009 również jako wolontariuszka. W 2010 akurat nie byłam a w zeszłym roku tylko jako dojeżdżająca. Zawsze jest super! Świetny klimat, ludzie, przesłanie.

W tym roku wybrałam się z Bogusią. Dotychczas na TE nocowałam w szkole lub kaplicy na karimatach w wieloosobowych salach, ale z dzieckiem bym sobie tego nie wyobrażała. Za dopłatą wybrałyśmy noclegi w kwaterze prywatnej. Pod swój dach przyjęła nas przemiła rodzina. Dostałyśmy dość duży pokój z wersalką, na której mogłyśmy się wygodnie wyspać.

Tym razem nie mogłam nastawić się na intensywne branie udziału we wszystkich punktach programu. Miałam wybranych kilka seminariów, na których chciałam być, ale musiałam się dostosować do mojej córki, która miała swoje plany. A to jedzenie, a to zabawa, to znów drzemka lub spacer. Dużo czasu spędziłyśmy w świetnie urządzonej przewijalni, gdzie można było spokojnie przewinąć dziecko (nawet pieluchy były dla tych, którym brakło), nakarmić je i pobawić się z nim. Rozkładałam tam Bubince matę z zabawkami, ale ona szybko z tej maty wyturlała się na wykładzinę i tam wolała się bawić. No cóż, potrzebuje więcej przestrzeni ;)


Wróciłyśmy z Dzięgielowa wcześniej, bo już w piątek rano. Musiałam się z tym liczyć. No i tak też się stało. Bogusia pierwszy raz nocowała poza domem, więc nie wiedziałam, jak to przyjmie i w ogóle jak zniesie całą imprezę. W końcu sporo się dzieje, w czasie programów jest dość głośno a na całym terenie zbiera się kilka tysięcy osób. Mała świetnie zniosła pierwsze trzy dni. Interesowało ją, co się wokół dzieje. Nawet, gdy wokół szalała burza, z jej twarzy nie znikał uśmiech. Uśmiechała się do wszystkich. Ale kolejne dni przeżywała coraz gorzej. Za dnia częściej marudziła a wieczorami, przy myciu płakała a po jedzeniu miała problemy z zaśnięciem. Rozglądała się po pokoju, wierciła w łóżku, przewracała na brzuszek i stawała na czworaka. Wszystko z uśmiechem na ustach, jakby chciała się bawić. Chyba musiała przepracować wrażenia z całego dnia. Pozwalałam jej trochę się poturlać, żeby się zmęczyła, no i potem już spokojnie zasypiała. Ale po dwóch takich wieczorach, kiedy bardzo mnie martwił jej przeraźliwy płacz przy myciu, postanowiłam, że pora wracać i dziecka dłużej nie męczyć. Dzień lub dwa pełne wrażeń są OK, ale kiedy trwa to już kilka dni pod rząd, staje się męczące dla niemowlaka.

Mimo wcześniejszego powrotu mogę powiedzieć, że był to bardzo dobry czas. Był to czas wielu przemyśleń, do których skłoniły mnie niektóre seminaria i ewangelizacje, ale przede wszystkim obserwacja relacji panujących w goszczącej nas rodzinie. Czuć było tę wzajemną miłość i szacunek. Panowała tam taka harmonia, zgodność. Tak jak chciałam, żeby było i w mojej rodzinie.

Dzięgielów to miejsce szczególne. Mam sentyment do tej wioski. Spędziłam tam cudowny rok w Szkole Biblijnej i co roku staram się też być na TE. To tam, 5 lat temu Bóg do mnie przemówił i to jedno Jego zdanie: "Bo jesteś dla mnie WAŻNA!" przypominam sobie w trudnych momentach.

Tu można zobaczyć zdjęcia z tegorocznego Tygodnia. TE odbywa się również w Zelowie (22-29.07.2012) i Mrągowie (19-26.08.2012). Zapraszam!

piątek, 6 lipca 2012

Przekazywanie wartości

Na ostatnim spotkaniu w Klubie Mam rozmawiałyśmy o wychowywaniu dzieci w wierze i przekazywaniu wiary. Temat mi bliski. Choć wiary właściwie przekazać się nie da, gdyż jest to Boża łaska, ale możemy dziecko uwrażliwić na Boży głos i sprawić, aby życie w relacji z Bogiem było czymś normalnym.

Od 5,5 roku jestem luteranką z wyboru. Jak do tego doszło pisałam kiedyś na moim dawnym blogu tu i tu. Bóg jest w moim życiu na pierwszym miejscu i chcę przede wszystkim swoim przykładem pokazywać Bogusi jak pielęgnować tę relację. Nie miałam wątpliwości, czy ochrzcić córkę. To było oczywiste! A teraz codziennie wieczorem, kiedy ją usypiam, modlę się. Zabieram ją na niedzielne nabożeństwa, na cotygodniowe próby chóru i comiesięczne spotkania biblijne a jutro wyjeżdżam z nią do Dzięgielowa na Tydzień Ewangelizacyjny. Na razie jeszcze nic z tego nie rozumie, ale myślę, że uczestnicząc w tym, w przyszłości stanie się to dla niej czymś oczywistym.

Pamiętam jednak, że moim zadaniem jest przekazać jej wartości, którymi kieruję się w życiu, ale nie zmuszać do tego, by ona sama myślała jak ja. Z młodych lat pamiętam właśnie ten przymus chodzenia do kościoła. A jeśli nie przymus, to wyraźną presję. Rodzice starali się nam przekazać pobożny styl życia, ale w pewnym momencie poczułam, że nie mam swobodnego wyboru. W końcu się zbuntowałam i poszłam swoją drogą. I choć nie zaparłam się Chrystusa, to opuściłam rodzimy Kościół i przeszłam do wspólnoty, która bardziej mi odpowiada. Kiedyś i Bogusia wybierze swoją drogę. Modlę się o tę drogę dla niej.

czwartek, 5 lipca 2012

Ti ti ti bobasku!

Padła propozycja, by napisać na blogu coś o dotykaniu, ściskaniu i obcałowywaniu malucha. Może wielu czytelników zaskoczę, ale... generalnie mi to nie przeszkadza.

Bogusia jest bardzo towarzyską dziewczynką. Właściwie uśmiecha się do każdego, macha rączkami i nóżkami i piszczy z radości, czasem sama zaczepia (np. siedzących obok w kościele), wyciąga rączki i zagaduje po swojemu. Nie mam nic przeciwko temu, żeby ktoś się na moje dziecię patrzył, uśmiechał do niego, zagadywał, dotykał, głaskał czy nawet brał na ręce. Jednak pod warunkiem, że jest to osoba mi znana, jest zdrowa (nie kicha, nie kaszle, nie ma chrypy, nie skarży się na ból gardła, żołądka, gorączkę czy inne dolegliwości), ma czyste ręce, nie zaczyna nagle namolnie obściskiwać i całować mojego dziecka i nie robi nic wbrew woli Bogusi. 

Zawsze jestem obecna przy interakcjach Bubinki z innymi osobami i obserwuję jej reakcję. Kiedy widzę, że ma dość lub, że w ogóle w tej chwili nie ma ochoty na kontakty towarzyskie, interweniuję. Mądrzy ludzie zwykle widzą reakcję dziecka i jeśli zaczyna marudzić czy odwracać się, wiedzą, żeby przestać. Sprawa komplikuje się przy typie obściskiwacza. Zacałowałyby dziecko na śmierć, "bo ono takie słodkie!" Wtedy stanowczo odsuwam córeczkę od takiej osoby i mówię, że sobie nie życzę takiego obściskiwania i Bogusia też tego nie lubi. Działa. A czy się ten ktoś obrazi czy nie, to mnie nie interesuje.

środa, 4 lipca 2012

W poszukiwaniu karmnika

Kompletując wyprawkę dla mającego narodzić się dziecka potrzeba też kilku rzeczy dla świeżo upieczonej mamy. Szczególnie, jeśli kobieta chce karmić piersią, konieczny staje się biustonosz do karmienia (potocznie zwany karmnikiem). Jak wybrać dobry biustonosz i kiedy się w niego zaopatrzyć?

Z zakupem biustonosza do karmienia spieszyć się nie trzeba. Piersi powiększają się w ciąży nawet o kilka rozmiarów. Po porodzie powiększają się jeszcze bardziej. Nie warto więc kupować karmnika przed narodzeniem się dziecka, bo kiedy będzie już potrzebny, może okazać się za mały. W szpitalu można obyć się bez stanika. Laktacja nie jest jeszcze tak rozhulana, żeby potrzebne były wkładki laktacyjne a więc i biustonosz jest zbędny. Później przychodzi nawał pokarmu i piersi robią się ogromne, twarde i ciężkie. Okropnie wspominam te dni. Moje piersi były tak wielkie, że miałam trudność z dopięciem guzików koszuli nocnej i tak ciężkie, że nie umiałam się wyprostować a kręgosłup bolał okrutnie. Wtedy co prawda biustonosz się przydaje, ale to też jeszcze nie czas na zakup karmnika. Gdyby kupić go teraz, to za kilka lub kilkanaście dni może okazać się za duży. Na ten czas świetnie sprawdzi się typ sportowy. Jest wygodny, rozciągliwy i nie uwiera. Kiedy nawał minie, piersi nieco zmniejszą swą objętość, wtedy można udać się na stanikowe zakupy.

Przy wyborze biustonosza do karmienia ważny jest oczywiście odpowiedni rozmiar. Nie wybierajcie w ciemno rozmiaru sprzed ciąży a nawet z czasów ciąży. Warto jeszcze raz dobrze się pomierzyć. Są kobiety, którym piersi powiększają się znacznie (np. mi z 70D przed ciążą do 75H teraz), takie, którym powiększają się nieznacznie. Nielicznym rozmiar wcale się nie zmienia. Kiedy już znamy swój nowy rozmiar warto też zwrócić uwagę na kilka drobiazgów. Zapięcie miseczki powinno być proste, żeby można było poradzić sobie jedną ręką i ciche, żeby klik zapinanego po karmieniu biustonosza nie obudził maluszka, który ledwo co zapadł w sen. Druga sprawa, czy stanik ma fiszbiny? Wygodniejsze są te bez (szczególnie do spania), ale przy większych rozmiarach ciężko taki dostać. Ja mam niestety z fiszbinami i używam ich na dzień. Na noc służą mi staniki sportowe. Kolejna sprawa to miseczki, czy są z jednego kawałka materiału czy mają jakieś szwy biegnące przez środek. Niestety większość ma a to może podrażniać wrażliwe brodawki, poza tym wkładka w takim staniku odznacza się bardziej. Wygodniejsze są te z jednolitą miseczką. I na koniec kwestia estetyczna. W biustonoszu do karmienia przede wszystkim liczy się wygoda, ale można wybrać też modele bardziej sexy z koronką, w różnych wzorach i kolorach, nie całkiem zabudowane itp. Co komu pasuje.

Ja mam 4 karmniki. Model Alles Mama New biały i czarny. Z fiszbinami i miseczkami przeszytymi przez środek i z koronką. Niestety to jego wady, ale wybrałam go, bo jest nie całkiem zabudowany i nadaje się do większych dekoltów. Wygląda bardzo ładnie. Mam też model Mama Dalaja również biały i czarny. Tu miseczka jest jednolita, ale bardziej zabudowana. Polecam oba modele. Podoba mi się też model Mitex Amam - bawełniany, bez fiszbin. Niestety dostępny tylko do miseczki G.

wtorek, 3 lipca 2012

Torba do szpitala

Dziś temat dla przyszłych mam. Torba do szpitala powinna być spakowana już na kilka tygodni przed planowanym porodem. Co powinno się w niej znaleźć? Poniżej moja lista.

Dokumenty:
- dowód osobisty
- książeczka zdrowia lub karta NFZ
- dowód ubezpieczenia/druk RMUA
- karta ciąży
- wyniki badań dodatkowych (do moich nie spojrzeli nawet)
- wyniki badań grupy krwi swojej i ojca dziecka (wejrzeli tylko w ksero)

Dla dziecka:
- pieluszki jednorazowe (min. 10 szt.) (na 2 dni wystarczyło akurat, lepiej jednak mieć nieco więcej w zapasie)
- paczka chusteczek nawilżanych
- krem przeciw odparzeniom (w szpitalu nie używaliśmy, dopiero w domu się przydał)
- krem ochronny przed wiatrem/mrozem lub przeciwsłoneczny (przyda się przy wypisie)
- ubranka (w niektórych szpitalach nie trzeba, ale na wypis na pewno) 
- kocyk, pieluchy tetrowe (j.w.)

Dla mamy:
Ubrania:
- koszula nocna z krótkim rękawem lub luźny T-shirt do porodu
- koszula nocna do karmienia (zużyłam 3 koszule, po porodzie brudzą się strasznie, a to z krwi, a to dziecko uleje a to kanapka spadnie albo pasta do zębów pryśnie, trzeba liczyć 1 koszulę na dzień)
- biustonosz do karmienia (zupełnie się nie przydał)
- jednorazowe majtki poporodowe lub zwykłe majtki bawełniane (ok. 3 szt.) (miałam 5 sztuk siateczkowych, super sprawa! W ogóle ich nie czuć a jednak podkład trzymają. Bawełnianych używałam przed porodem a potem na wyjście ze szpitala)
- szlafrok (ubierałam sporadycznie, bo za ciepło mi w nim było, często pomykałam w samej koszuli)
- skarpetki cienkie (para na dzień, choć ja praktycznie nie używałam, bardzo pociły mi się nogi w kapciach, więc skarpetki to już za dużo)
- skarpetki grube (po porodzie może być strasznie zimno w nogi, mnie jednak kompletnie się nie przydały)
- kapcie
- klapki pod prysznic

Kosmetyki:
- mydło
- sprawdzony, łagodny płyn do higieny intymnej
- szampon
- uniwersalny krem do twarzy i ciała
- dezodorant
- balsam do ust

Artykuły higieniczne:
- podkłady poporodowe lub duże podpaski (niektóre szpitale zapewniają, w innych trzeba mieć swoje) (zużyłam ok 15 sztuk w szpitalu, resztę w domu, w sumie 2,5 paczki były w sam raz)
- podkłady na łóżko 90x60 (j.w.) (poszło ok. 7 sztuk)
- wkładki laktacyjne (nie przydały się, bo laktacja jeszcze nie była rozhulana)
- ręcznik kąpielowy
- ręczniki papierowe do osuszania krocza (krocze osuszałam jednak normalnym ręcznikiem, papierowe przydały się, jak brakło mi papieru toaletowego)
- papier toaletowy (w pierwsze 2 dni, jeszcze przed porodem, poszła cała rolka i musiałam używać ręczników papierowych. Potem mąż dowiózł mi jeszcze 3 rolki, ale zużyłam niecałą jedną)
- chusteczki higieniczne
- grzebień
- gumka i spinki do włosów
- szczoteczka i pasta do zębów

Inne:
- torba oczywiście ;)
- woda mineralna niegazowana (wypiłam 2 duże butelki)
- talerzyk, kubek, sztućce (widelec, nóż, łyżka, łyżeczka, nożyk do obierania owoców)
- laktator (nie było co odciągać, przydał się dopiero w domu jak dopadł mnie nawał)
- ręcznik kuchenny (do naczyń)
- komórka i ładowarka
- terminarz
- zeszyt/pamiętnik
- długopis
- książka
- jak któraś nosi, to okulary + szmatka do ich czyszczenia

Dla osoby towarzyszącej:
- wygodne ubranie
- obuwie ochronne i fartuch szpitalny
- aparat fotograficzny lub kamera
- pieniądze (np. na obiad w szpitalnym bufecie)

Dodatkowo, co się przydało a nie było na pierwotnej liście:
- gąbka do mycia naczyń
- Rennie na zgagę i Tantum Verde na ból gardła
- jasiek (na sali poporodowej były do dyspozycji 2 jaśki dla każdej mamy, ale przed porodem nie miałam jaśka a ta szpitalna poducha była dla mnie za płaska)
- jedzenie i picie (warto coś podgryźć między szpitalnymi porami posiłków)

Lista jest przykładowa i można ją modyfikować zależnie od potrzeb. W różnych szpitalach są różne wytyczne. W niektórych coś dają, w innych trzeba mieć swoje, więc warto się upewnić na miejscu.